przyśpieszam kroku, pcham nerwowo wózek i wrzucam, dorzucam, ładuję, dopycham, i jeszcze to, i tamto, i – o właśnie miałam po to sięgnąć – a tu mi tyczkarz jakiś o rękach jak z gumy rozciągliwych, przed nosem, przed okiem, przed wywieszonym językiem
bo tyle tego już nabrałam, naściągałam, nawspinałam się na palce, naschylałam się, gnąc wpół, jak w ukłonach dla bożka konsumentów, no tyle tego przez moje ręce przeszło, kilogramy, miliongramy, tonaże
i język wypada zza zębów, bo walka o oddech i jeszcze językiem może bym mogła sięgnąć do tego towaru, bo rąk za mało, tu wózek, tam słoik, tu paczka, więc może językiem, ale gdzie tam, tyczkarz o rękach jak z gumy, a może i nie tyczkarz a raczej koszykarz, bo blokuje całe moje metr siedemdziesiąt na obcasach, no blok klasyczny
i nie dosięgnę, nie dostanę, nie będę posiadaczką super świątecznej promocji , limitowanej edycji, specjalnie przygotowanej dla klientów tej właśnie sieciówki, i jak to, ostatnia sztuka, a ja, ja nie kupię, nie dostanę, nie przyniosę do domu super ekstra niepowtarzalnej okazji za pół ceny
i koszyk taki pusty nagle, czarna dziura w nim, czarna dziura we mnie się otwiera, bo nie zdążyłam, nie dobiegłam, nie doskoczyłam, nie dopchnęłam się, nie dołożyłam do koszyka, do innych super limitowanych towarów-czarów- prawie darów, bo za pół darmo przecież
i jak ja teraz do bagażnika, a potem do domu z tym koszykiem prawie pustym, bo bez tej okazji sprzątniętej mi sprzed nosa, sprzed wywieszonego języka, przez tyczkarza-koszykarza z gumowymi łapskami, jak ja teraz wrócę, czym półki, lodówki zapełnię, czym nakarmię, dokarmię, zaczaruję na święta
biedne, głodne moje kochanie
audrey